|
10-11.08.02
Rozmowa z docentem Maciejem Zembatym - od Cohena po Jedwabne
"Ja Ich Troje się nie boję"
- "Gdy część Żydków skwierczała w stodole / Bo nie dało się wszystkich
tam upchać / Wzięli Rywkę chłopaki na pole / I gwałcili - normalnie i
w usta / I Ona szybko pobladła jak chusta / I umarła od polskiej
siekiery / Odrąbali jej główkę prześliczną / I zagrali nią w nogę na
miedzy" - tak śpiewał pan o mordzie w Jedwabnem. Nie wszystkim się ta
piosenka spodobała, ale teraz Instytut Pamięci Narodowej potwierdził
główne tezy "Sąsiadów" Jana Tomasza Grossa.
- Oczywiście Janek Gross przesadził, jeśli idzie o liczbę ofiar, ale
same fakty były znane od dawna. W swojej piosence oparłem się na
przeprowadzonym po wojnie postępowaniu dowodowo-sądowym. Zmieniłem
tylko nazwisko ofiary. Nie wiem, czy pan czytywał Władysława
Broniewskiego?
- Owszem. Szło panu o Rywkę Goldberg.
- No właśnie. Odwołałem się do być może funkcjonujących jeszcze w
wyobraźni zbiorowej pewnych archetypów. Całość utrzymana jest w
rytmice Broniewskiego. Rywkę Goldberg wprowadziłem, ponieważ uznałem,
iż nie należy, mimo że minęło już tyle lat, użyc prawdziwego imienia i
nazwiska zgwałconej przez Polaków żydowskiej dziewczynki. Zresztą ten
gwałt był w rzeczywistości jeszcze bardziej brutalny niż ja to
opisałem, ale w tym przypadku nie zależało mi na epatowaniu horrorem,
lecz zmuszeniu do refleksji. Sądzę, że rasizm, będący pochodną
wszelkich totalitaryzmów, jest czymś niezwykle groźnym także dziś.
- Nie wszyscy to chyba dostrzegają, traktując sprawę Jedwabnego jako
przypadkowy występek.
- To się bierze z głupoty. Oczywiście były tytuły prasowe, na całym
świecie zresztą, które brały moją stronę. Mój przyjaciel Adam Michnik
zajął co prawda bardzo wygodne stanowisko...
- Po prostu wydrukował tekst piosenki.
- Tak, nie wydrukował jednak w "Wybiorczej" ani jednego tekstu ludzi,
ktorzy brali mnie w obronę. Bo w przypadku Jedwabnego chodziło o
politykę, a nie o prawdę. Uważam, że tego typu sprawy nie powinny być
załatwiane drogą wystąpień politycznych, jak to uczynił panujący
prezydent. Należy wywołać refleksje indywidualne. Ja sprawę Jedwabnego
znałem niemal od dziecka, ponieważ mój ojciec był przewodniczącym
Trybunału Narodowego. Sądzil hitlerowców, ale i polskich antysemitów.
Po wojnie zostało udokumentowanych około dwóch tysięcy przypadków,
kiedy to na fali przyzwolenia zabijano Żydów wracających do swoich
młynow, sklepów czy domów. Nie mamy czystych rąk.
- Kłopot w tym, że nie potrafimy przyjąć tej trudnej prawdy, nie
umiemy być winni.
- To nie jest kwestia poczucia winy, lecz refleksji. Ja się nie czuję
winny za Jedwabne. Moja rodzina przechowywała Żydów w czasie wojny,
posiada drzewka. Nazywają mnie Żydem honoris causa. Na moich plakatach
pisano: "Zembaty Jude". I to jest dla mnie ogromny komplement, bardzo
chciałbym być Żydem, bo byłbym jeszcze zdolniejszy. Uważam, że jest to
naród wybrany, ale w tym sensie, że ze względu na skomplikowane losy
zawiera w sobie na ogół więcej utalentowanych ludzi niż inne. W
trudnych warunkach talent kwitnie. Poza tym, jest to naród solidarny.
Nie wiem, czy pan się kiedykolwiek wstydził za Polonię...
- Tak, choćby słuchając Edwarda Moskala.
- Ja także i to wielokrotnie. Polskie piekło, istniejące w Stanach
Zjednoczonych, Australii czy nawet RPA, jest czymś wyjątkowym. Jeżeli
gdzieś powstaje zjawisko społecznosci emigracyjnej, to oni się
trzymają razem. Nawet skłóceni Ukraincy nie skaczą sobie do oczu,
nawet skłóceni Chińczycy są solidarni, choć zdarzają się różne draki w
chińskich dzielnicach. A my? To jest groza!
- "Solidarność" wycofała się z patronatu nad reaktywowanym przez pana
Przeglądem Piosenki Prawdziwej. Nazwano pana nawet grafomanem.
- Od tego się wszystko zaczęło, że mnie i Jacka Kaczmarskiego, który
piosenką o muszkieterach wyśpiewał bolesną prawdę o postsolidarności,
okrzyknięto grafomanami. Robimy imprezę, która ma poparcie
"Solidarności". Maniek Krzaklewski wyjaśnia dzielące nas
nieporozumienia, ponieważ to ja jestem autorem żartu o różnicy
pomiędzy Marianem, a wibratorem dla pań. Oni decydują się na przyznanie
imprezie konkretnej kasy. Ja, Jacek Kaczmarski i producent Waldek
Banasik, a więc trzy osoby, które w 1981 roku robiły pierwszy Przegląd
Piosenki Prawdziwej, podejmujemy decyzję rozpoczęcia produkcji
Zakazanych Piosenek numer dwa. Pieniądze zaczynają się jednak kurczyć,
już wiadomo, że całej kasy nie będzie. Ale otrzymujemy przyrzeczenia
bardzo wysokich urzędników, na przykład premiera Buzka i byłego
ministra kultury.
- I wtedy wyszło na jaw, że będzie pan śpiewał o gwałconej Rywce...
- Nie tylko. Ukazuje się w prasie tekst piosenki antypapieskiej pod
tytułem "Nebraska", w której śpiewam: "Nie wierzę papieżowi, bo zbyt
surowy jest. / Na starość zapomina, że człowiek kocha grzech", i to
bardzo zabolało kolegów z postsolidarności. Zaczęło się na dobre. Dają
nam ultimatum: albo wycofujemy trzy utwory, albo Komisja Krajowa
zakręci kurek z forsą. My oczywiście je odrzucamy. Zaczyna się ogólna
zadyma. Kiedy już wszyscy wykonawcy są na miejscu, kolega Janusz
Śniadek, zastępca Krzaklewskiego, melduje, że Przeglądu nie będzie, bo
nie ma forsy. Ani od Buzka, ani od ministra kultury, ani od nich.
- Ale wierzył pan, siedząc na internowaniu w Białołęce, że w wolnej
Polsce będzie pan mógł śpiewać wszystko?
- Ja siedziałem z pierwszą kadrową... Niestety. Koledzy spod tej samej
celi wzięli rząd dusz i rząd w ogóle. Mnie zostały cztery osoby z
tamtego składu, którym ufam. Ale ja nie będę przepraszał za
"Solidarność", bo to nie "Solidarność" winna. Winne są pewne
immanentne cechy natury ludzkiej, które musiały wyjść. Bo przecież gdy
rozum śpi, budzą się upiory. A rozum śpi wtedy, kiedy nagle na
człowieka zupełnie na to nie przygotowanego spada władza powiązana z
kasą. Dawno przestałem się denerwować, kiedy się dowiaduję, że ten czy
inny mój przyjaciel okazuje się łapownikiem i złodziejem. I dlatego
nie przepraszam za "Solidarność", bo nie będę przepraszał za to, że
człowiek składa się z dobra i zła.
- Są też inne przejawy, że tak powiem, kombatanctwa. Na przykład
Janusz Anderman, pisarz i publicysta "Gazety Wyborczej", napisał w
swoich "Fotografiach", że Jonasz Koffta omalże kolaborował z systemem.
- I co?
- I rodzina Kofty odpowiedziała, że Anderman funkcjonuje u nich jako
Undermensch.
- Kryśka tak odpowiedziała?
- Tak, w "Przeglądzie", a Wawrzyniec Kofta w "Nie" napisał wprost, że
Anderman to podczłowiek.
- Ja się Wawrzyńcowi nie dziwię... Ale ja bym Januszowi Andermanowi
odpowiedział pisząc prawde. Ja z Jonaszem razem startowałem, do
dzisiaj biorą mnie za niego. Jak ktoś nie zauważył, że umarł, to
często mowi do mnie: panie Kofta, co jest dla mnie ogromnym
komplementem. Jestem brany za niego albo za żyjącego Leszka Długosza.
A nasza badziewiasta publiczność nie odnotowuje pewnych faktów, oni
myślą, że jak wychodzą płyty, to autor żyje.
- A wracając do Andermana...
- Jonasza znałem od 1963 roku. Muszę powiedzieć, że było wielu ludzi,
którzy w pewnym momencie gadali głupoty o tym, że trzeba ratować
substancję, że w związku z tym należy wchodzić w jakieś tam układy, bo
jednak kultura najważniejsza... Srutututu pęczek drutu. Zawsze
chodziło o kasę. Jonasz nigdy nie podsunął mi takiej ściemy, że coś
trzeba ratować. Pytałem go, dlaczego pisuje do "Polityki", dlaczego
jest związany z Teatrem Syrena, dlaczego jest szefem artystycznym
festiwalu w Opolu. A to była bardzo prosta sprawa. On mowił: jestem
bardzo ciężko chory, spodziewam się remisji raka - zresztą tego samego
raka, który, niestety, dopadł skutecznie księdza Tischnera, na
szczęście nieskutecznie Jacka Kuronia, a obecnie jego potencjalnymi
ofiarami są Leonard Cohen i Jacek Kaczmarski. Ja też będę to miał, mam
nadzieję, że niedługo... Taki nasz los ludzi, ktorzy trochę piją, dużo
palą i za dużo mówią, względnie śpiewają... Jonasz chciał, żeby jego
rodzina, a przede wszystkim jego syn, nie miała trosk materialnych. I
tyle, żadnej kolaboracji.
- Ale wciąż funkcjonuje podział: my i oni. My byliśmy w opozycji, oni
nie, my jesteśmy czyści, oni mają brudne ręce etc.
- Proszę pana, ja też zapłaciłem jakąś cenę za bycie w opozycji, ale
nie czuję się niedorepresjonowany. Uważam za skandal, że jakiś tam
kolega domaga się kasy za to, że był represjonowany. Przeciwnie, to on
za to, że był represjonowany, powinien wpłacić jakieś pieniądze, bo
gdyby nie represje, nie miałby z czego żyć. Dostał prezent od losu. A
mnie chodziło o to, żeby mieć paszport w szufladzie, wymienialną
złotówkę i karty kredytowe. I to sobie wywalczylem. A karnawałowy etos
sentymentalnej panny "S" skończył się, gdy Lech rozpuścił komitety
obywatelskie. Wówczas cały entuzjazm poszedł sie bzykać i zaczęła się
polityka... Ja to napisałem w jednej piosence: "Polityka, polityka to
jest jeden damski chuj, pierdolony ustrój".
- Kiedy zapytałem Jacka Kaczmarskiego, jak widzi Polskę z Australii,
powiedział, że to jest pejzaż brueglowski.
- Bo ja wiem, czy to jest w ogóle pejzaż? To jest raczej chaos. Ciemno
to wszystko widzę. Myślę, że zdążę wyjechać.
- Dokąd?
- Mam kilka miejsc na świecie lepszych niż Polska. Dawno temu kupiłem
działkę w Nepalu. Zrobię parę debetów... I sru! Jedyną szansą dla
Polski jest wejście do Unii Europejskiej. Wszystkie ekipy udowodniły,
że się nie nadają do rządzenia. Polską powinień rządzić ktoś inny, kto
się lepiej zna i nawet kradnie lepiej niż my, nie tak ostentacyjnie.
Tu potrzebny jest gubernator, bo my się nadajemy wyłącznie do walki o
imponderabilia, a teraz akurat nie ma co walczyć o imponderabilia, bo
one są w dzisiejszym świecie tandetne. Na barykady jestem gotów pójść
już tylko w jednej sprawie: w obronie wartości estetycznych, piękna.
- A o wolność słowa by się pan nie bił?
- W Polsce nie ma wolności słowa. Uważam, że nie może być wolności
częściowej. A u nas nie wolno na przykład żartować z flagi
narodowej...
- Albo z papieża...
- Właśnie... To znaczy, że nie ma wolności. Jesteśmy krajem dalej
zniewolonym. Istnieje na przykład zakaz posiadania małych ilości
narkotyków na własny użytek.
- A pan jeszcze używa?
- Nic, co ludzkie, nie jest mi obce. Jestem przykładem bardzo
pracowitego, czystego, świetnie zorganizowanego i punktualnego ćpuna.
Z kokainą zetknąłem się po raz pierwszy w 1965 roku, z marihuaną trzy
lata później, już wówczas hodowaliśmy te "marcowe migdały". Wszystko
jest dla ludzi, dragi też. Problem w tym, że małolatom myli się dziś
życie z dragami. A one są po prostu fantastycznym uzupełnieniem życia,
mogą dodać pieprzu, dać kopa, skierować sztukę czy naukę na nowe tory.
Ale celem życia jest samo życie. Ustawa antynarkotykowa sprawiła tylko
tyle, że ceny poszły w górę, biznes zrobił się jeszcze lepszy.
- Jeśli nie zakazywać, to co?
- Uważam, że ludzie w XXI wieku powinni sami, każdy we własnym
zakresie, wypracowywać sobie swój własny kodeks etyczno-moralny. Nie
zabijam ludzi, nie kradnę, ale nie dlatego, że jest przykazanie czy
przepis karny, ale dlatego, że wiem, iż to spowoduje złe implikacje
karmiczne.
- Inaczej mówiac, chodzi panu o Kantowski imperatyw kategoryczny?
- Mniej więcej. To nam powinno wystarczyć. Tymczasem koniec świata już
się rozpoczął, choć jest rozłożony w czasie. Trzecia wojna światowa
rozpoczęła się 11 września zeszłego roku. Serdecznie gratuluję, byłem
w Afganistanie, widziałem ten spektakl. Ale jak słucham od czasu do
czasu prezydenta Busha, to jeżą mi się włosy nawet, wie pan, na dupie.
Znam osobiście wspaniałą matkę Busha, Barbarę. Kiedy byłem w
Kalifornii, ona pracowała tam własnie nad legalizacją drobnych ilości
narkotyków na prywatny użytek, chociaż była ich wrogiem, wygraliśmy
ten bój, ponieważ ta mądra kobieta wiedziała doskonale, jak
kryminogenne są zakazy.
- Pamięta pan film Andrzeja Kostenki "Sam na sam" z Jadwigą
Jankowską-Cieslak i Piotrem Fronczewskim?
- A jakże! To był pierwszy film fabularny, do którego pisałem
scenariusz, pomagałem tez w reżyserii. A dlaczego się to panu teraz
przypomniało?
- Bo pan mowi jak idealista, a w tamtym filmie też było
idealistycznie: miłosc, wartości, świadome wybory, problem etyczny i
tak dalej.
- Jestem niepoprawnym idealistą, choć jednocześnie jestem cynikiem,
realistą i pesymistą. Jestem po prostu urodzonym schizofrenikiem...
- E tam!
- Tak, tak. Jest to sytuacja straszliwa, równoważenie tych
przeciwieństw pochłania bardzo dużo energii.
- To jest raczej neurotyzm.
- Ba, to oczywiste. Mam nawet żółte papiery: psychoza
maniakalno-depresyjna. W razie czego wyjmuję i mogą mi nagwizdać.
Najbliższa rodzina się ode mnie odwróciła, kiedy w wywiadzie dla
"Twojego Stylu", zresztą prowadzonego przez Krysię Koftę, przyznałem,
że cierpię na zespół maniakalno-depresyjny. Tak, jakby nie cierpiało
na nią dziewięćdziesiąt procent populacji tego świata.
- Ale szukał pan też pokrzepienia w buddyzmie zen, w klimatach
beatników, "Skowytu" Allena Ginsberga...
- Którego zresztą oprowadzałem po Warszawie... Od dziecka ciągnęło
mnie w stronę jogi, ale jako wadowiczanin byłem bardzo antyklerykalny.
Zresztą jak każdy wadowiczanin, no, może z wyjątkiem papieża, chociaż
na tym stanowisku trudno nie być antyklerykałem... Byłem początkowo
materialistą, ateistą, i to wojującym. Zmieniło mi się to w ramach
pewnego doświadczenia metafizycznego.
- Jakiego?
- Nie, nie będę czytelnikom "TRYBUNY" tego opowiadał...
- Niby dlaczego?
- Po co im to?
- Myśli pan, że czytelnicy lewicowego dziennika nie mają doświadczeń
metafizycznych?
- A może zniszczyłbym im materialistyczne złudzenia? Nieważne... A
serio, to nie powiem o tym, bo jeszcze nie pora. Może to kiedyś
opiszę... Oczywiście ludziom potrzebne są prawdziwe doświadczenia
duchowe. Takim doświadczeniem może być bardzo fajny orgazm albo
wzruszenie na widok twarzy płaczącego dziecka, widok Giewontu w
chmurach czy wreszcie, gdy się serdecznie roześmiejemy przy dowcipie o
blondynkach. To wszystko jest metafizyką.
- W Polsce za przeżycia duchowe odpowiada Kościół katolicki,
przynajmniej chce.
- Tak zwany Kościół funduje nam substytut, niemający nic wspólnego z
prawdziwym przeżyciem duchowym. Oni walną się w piersi, podadzą sobie
ręke, rzucą na tacę, wysuną język i coś tam połkną... I to jest
koniec, i dalej jazda! Dalej donosimy na siebie, kradniemy, a potem
dostajemy rozgrzeszenie. Jakie rozgrzeszenie? To jest absurd. Tak nie
powinno być. Uważam, że jeśli zrobiłes źle, musisz ponieść karę, jeśli
zrobiłeś dobrze, musisz dostać nagrodę. Sądzę, że być Polakiem to kara
za grzechy w poprzednim wcieleniu.
- Ale nigdy pan stąd nie wyjechał na stałe, tu pan spiewał i
rozśmieszał.
- Wie pan, ja pochodzę z rodziny galicyjskiej o socjalistycznych
tradycjach, więc jest we mnie pierwiastek patriotyczny. Mój pradziadek
ze strony matki ojca przed pierwszą wojną światową był naprawdę kimś w
ruchu socjalistycznym, był nawet posłem w Wiedniu. Gdyby nie on,
Austro-Węgry nie uwolniłyby uwięzionego w Poroninie Lenina. A więc to
moja rodzina jest w pewnym sensie odpowiedzialna za to, co się stało.
Jak opowiedziałem o tym Tadziowi Łomnickiemu jeszcze w czasach
przedmarcowych, to on potem, przejeżdzając Alejami Ujazdowskimi z
jakąś laską, zauważył mnie kłócącego się z funkcjonariuszem Milicji
Obywatelskiej o prawo swobodnego wejścia na teren wrogiej ambasady
Stanów Zjednoczonych, gdzie odbywał się pokaz filmu "Rosemary's Baby"
Romka Polańskiego. I Łomnicki powiedział do tej swojej toczki:
"Widzisz tego, co się kłóci? Jego pradziadek zwolnił Lenina". A ona na
to: "Tak? A jak on jest teraz ustawiony?".
- No właśnie, jest pan ustawiony po lewej, czy po prawej stronie?
- Leonard Cohen powiedział kiedyś: "Myślę, że w Europie potrzebna jest
i lewa, i prawa noga, żeby ciało mogło iść we właściwym kierunku". A
Polska to jest kadłubek, który ma kikut prawej nogi i kikut lewej
nogi. Lewice mógł odrodzić Jan Józef Lipski, ale, niestety, umarł. A
tak zwana prawica, to jest jakaś forma dziwnego nacjonalizmu,
skłaniającego się zdecydowanie w stronę zwyczajnego faszyzmu. Nie
jestem ani po lewej stronie, ani po prawej. Jestem skrajnym pesymistą.
Uważam, że wybuch nuklearny może nastąpić w każdej chwili.
- Co się stało z kabaretem? Jest Olga Lipińska, plebejski Marcin
Daniec, jacyś ambitni studenci i chyba nic poza tym.
- Klasyczny kabaret zakończył już swój żywot. Próby jego reaktywowania
się nie powiodą, bo on się skończył z chwilą wyprowadzenia sztandaru
PZPR z Sali Kongresowej.
- Czyli odszedł kontekst polityczny?
- Musi być kontekst polityczny, bo kabaret kwitnie wówczas, gdy jest
jedyna możliwa forma komunikatu, z którym zgadzają się wszyscy. I
rządzacy, i rządzeni. Kabaret jest miejscem, gdzie wolno wszystko.
Takie były Zielony Balonik, Szpak, Dudek, Salon Niezależnych, Elita,
Egida i tak dalej, i tu nie chodzi o wentyl, tu chodzi o bezpośredni
komunikat. Dzisiejsze próby studenckie, czasami bardzo fajne, grzęzną
w miejscu, gdyż nie kabaretu nam trzeba, tylko czegoś nowego.
- Czego na przykład?
- Przyszłość wszelkiej rozrywki, także satyry, to media interaktywne.
Sądzę, że w najbliższych latach dojdzie do gigantycznej rewolucji,
którą zapowiadają eksperymenty z telewizją interaktywną w USA. Kiedy
wszelkiej władzy zostaną zabrane media, kiedy będziemy mogli wpływać
na to, co będzie się sączyło z ekranów, albo już wówczas z
holoprojektorów, to będzie koniec, bo okaże się, że władza też nie
będzie potrzebna. Wcale nie jestem anarchistą, nie jestem nawet
anarcho-syndykalistą, jestem interaktywistą.
- Na razie mamy pełne sale na Dańcu.
- No, a gdzie ci ludzie mają pójść? Mają jakąś alternatywę? Chodzą
gdzieś, bo muszą. Każdy chce się pośmiać. Lepiej, że śmieją się z
Dańca, bo on na żywo trzyma dość wysoki poziom, choć w telewizorze
jest na ogół nie do zniesienia. A Lipińska to jest bardzo zdolna
kobieta, która chyba się już wyprztykała. Kończyć czas. Jak korzystała
z Gałczyńskiego, sięgała do tradycji Skamandra, było w porządku. Dziś
jesteśmy skazani na cyfrę.
- Ale jacyś ludzie słuchają jeszcze Leonarda Cohena. Trudno uwierzyć,
by byli oni zadowoleni, że skazuje ich pan na cyfrę.
- Coraz więcej młodych ludzi słucha Cohena. A cyfra nie jest żadnym
wyrokiem, lecz normalną koleją rzeczy, do której każdy będzie
przyzwyczajał się w swoim rytmie. W krakowskim EMPiK-u na pierwszym
miejscu jest nowa płyta Cohena, na drugim trzy moje albumy, a na
trzecim Ich Troje. Mój starszy syn napisał w ostatniej "Machinie", że
sukces Ich Troje ma u podstaw to samo, co ma w Polsce sukces Cohena. I
on, i Ich Troje zaspokajają drzemiącą w nas potrzebę romantyzmu.
- Ale Cohen nie robi tego w sposób kiczowaty, a Ich Troje...
- Ja Ich Troje się nie boję. Być może małolaty, które mają mokro w
majtkach, słuchając tego dziwnego kolesia, którego ja słuchac nie
mogę, za jakiś czas zaczną słuchać nie kolesia, tylko Cohena, czy też
kogoś, kto Cohena zastąpi. Na przykład Nicka Cave'a.
- Czy czarny humor, w wydaniu choćby Cave'a, ktory śpiewa pieśni o
mordercach, jest dobry na dzisiejsze czasy?
- Szczególnie na dzisiejsze czasy! Pozwala zachować resztki jakiejś
normalności.
- A jak pan skomentuje zmiany w radiowej Trójce, gdzie od lat
przywracał pan słuchaczom owe resztki normalności?
- Pogrzeb Trójki sie dokonal. A grabarzem okazał sie Aleksander
Smolar. Jemu się koncepcja Trójki nie podobała i on ją zniszczył. No,
ale jak zna się wyłącznie doświadczenia mediów brytyjskich... Ja
prawdopodobnie zacznę działac w Jedynce, tam jest Andrzej Turski, jest
Paweł Sztompke. Jak nie można robić Trójki z Myśliwieckiej, to
będziemy ją robili z Malczewskiego.
- Czyli mimo pesymizmu, przekonania o nadlatujących bombach atomowych,
generalnego rozczarowania Polską wierzy pan w swoich słuchaczy,
przywiązanych do tradycyjnego radia?
- Wciąż dostaję listy od kolejnych pokoleń fanów Rodziny
Poszepszyńskich, więc jest w kogo wierzyć. A poza tym, pesymizm bywa
przecież twórczy.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał
Przemysław Szubartowicz
Trybuna, Nr 32 (10-11.08.02)
|
UWAGA UWAGA radio TOK FM "Przygody wuja Alberta" nowe odcinki!
|